Nastrój przed startem był dobry. Bukowski-Armuła-Mroczkowski proszeni na start. |
3,2,1, start! |
Zieleniec zaskoczył pozytywnie. Duży parking, miejsce dla
każdego. Organizacyjnie nieco gorzej. Dwa długopisy rzucone na stół, aby
wypełnić oświadczenie, że jest się pozytywnym wariatem i będzie się zjeżdżać po
szosie 70 km/h na własną odpowiedzialność. Później długa kolejka po odbiór
numeru startowego w małej budce/wypożyczalni sprzętu narciarskiego. Za długo to
trwało. Kto startował o ósmej ledwo zdążył na start. O rozgrzewce mógł
zapomnieć. Organizatorzy w tej kwestii powinni brać przykład z imprez w
Sobótce! (Sobótka też nie jest święta, ale o tym następnym razem).
Sam start zgodnie z
planem. Ruszamy co dwie minuty w drużynach po 10 osób. Każdy wie co, gdzie i
kiedy. Zaczynamy od zjazdu. Ponad 10 kilometrów. Trzymam się blisko kolegi -
kieszonkowego górala spod Wałbrzycha. Na wypłaszczeniu idziemy na krótkie
zmiany. Bawimy się w jazdę zespołową, ale ja już wiem, że nie potrwa to
długo. Zaczyna się pierwszy podjazd,
który przesiewa prawdziwych górali od chłopców jeżdżących codziennie do pracy
rowerem po płaskim. Trzymam się ile mogę, ale tu nie ma sensu się napalać i
gonić za wszelką cenę. Pomyślałem sobie, że tu trzeba jechać, jak Kwiatkowski w
Tour de France, czyli własnym tempem i po doświadczenie. Przecież w życiu tu
nie byłem na rowerze i nigdy nie przejechałem takiego terenu w tempie wyścigowym.
Profil trasy męczył od samego patrzenia na niego. Szczegóły
przedstawił Dominik Bukowski na swoim blogu: http://zajawkamoja.blogspot.com/2014/07/juz-jutro.html
Meta. Jazda na oparach. Ostatkiem sił... |
Pierwsze podjazdy całkiem znośne. Widoki ładne, choć nie ma
czasu, żeby się rozglądać. Nie ma czasu na odpoczynek, bo po podjeździe zaraz
zjazd. Nie ma wypłaszczenia. Nie ma gdzie złapać oddechu. Podjazd i zaraz pełne
skupienie na zjeździe, bo ruch dla samochodów niestety otwarty. Lecimy w dół po
asfalcie w różnym stanie-od słabego po rewelacyjny, więc trzeba uważać na
niespodzianki. A największą niespodzianką był dla mnie autobus z przyczepką na
rowery, który wyłonił się nagle i szedł w górę środkiem drogi. Dziękuję, ja
hamuję. Działa na wyobraźnię. Chwile później ktoś leży po upadku. Za nim kilka
osób zmienia dętkę, bo duża prędkość i dziurawy asfalt to mieszanka dla kolarza
często pechowa. Noga z gazu. Nie
zaryzykuję, bo za słabo zjeżdżam. Ile tu
stracę? Minutę? Dwie? Kwadrans? Życie? :) Bezsensu...
Niby ścigam się sam ze sobą, ale przed wyścigiem był pewien
zakład/umowa. Gdybym przyjechał w pierwszej setce, czyli w połowie stawki, to
kumpel dostałby od żony zielone światło na kupno kolarzówki. Presja była.
Motywacja też. Ale sił nie starczyło. Skończyło się na 126. miejscu na 211
startujących. I tak lepiej niż myślałem.
Ale warto było.... :) |
Udało się namówić na start kolegę, który miesiąc temu kupił
kolarzówkę. Prawie udało się "wygrać" kolarkę dla drugiego rowerowego
zapaleńca. Dzień można uznać za udany :)
A na mecie piękny medal z kolarzem w koszulce w grochy.
Pomysł organizatorów bardzo fajny, ponieważ wyścig górski i trwa właśnie Tour
de France. Wyszło bardzo symbolicznie, bo Rafał Majka właśnie w tej koszulce
dojeżdża do Paryża i stanie w niej na podium na Polach Elizejskich. Jest
pięknie, jest cudownie. Każdy jedzie po swoje grochy i spełnia ambicje i
marzenia.
I tak na kilometr przed metą wczorajszego wyścigu w głowie
mam tylko jedno:
Pchamy, pchamy, pchamy - polskie kolarstwo zawodowe na
szczyty światowego rankingu i mój ciężki tyłek na kolejny, wyższy, bo górski
poziom kolarskiego wtajemniczenia...
Tomasz Armuła
Klasyk Kłodzki jest moim ulubionym maratonem i świetnie się na nim bawię :)
OdpowiedzUsuńOgień ogień Jawor. A TdF po Pantanim nudzi;p
OdpowiedzUsuń/radek