Czekając na światełko w tunelu

Dziś będzie o jesienno-zimowej miejskiej jeździe rowerowej.

Pewnie ktoś spyta co to ma wspólnego z kolarstwem zawodowym, albo chociaż amatorskim, w którym staram się aktywnie uczestniczyć. Co to w ogóle ma wspólnego ze sportem?!

Otóż ma. I to wiele. Bo miejska jazda rowerowa to najbardziej ekstremalny sport zimowy jaki w życiu widziałem.

Jakie jest największe zagrożenie dla rowerzysty jesienią i zimą na drodze?

Mróz? Jeszcze nie wiem, ale do temperatury zero stopni daję radę. Wystarczą tanie ciuchy z Decathlona i Lidla. To się naprawdę sprawdza. Polecam. 

Zmrok? Jest to na początku szok. Zwłaszcza, jak się ciemność widzi po wjeździe do Parku Grabiszyńskiego. Czarna dziura i czarna rozpacz. W XXI wieku nie ma żadnej lampy w dużym parku we Wrocławiu. Nie pospacerujesz, nie pobiegasz, nie pojeździsz. Widzisz otchłań, więc hamulec i powrót na ścieżkę rowerową wzdłuż ulicy. Tam przynajmniej coś widać...

To co jest zagrożeniem numer jeden? Oczywiście inni rowerzyści. Bo rowerzyści to debile. Nie wszyscy oczywiście. Statystycznie wychodzi mi, że połowa. Podobnie jak kierowcy i piesi. Wszyscy jesteśmy siebie warci. Wspólnie tworzymy ekstremalną zimową miejską jazdę rowerową przy której slalom gigant i skoki narciarskie, to zabawa dla cieniasów. Przesadzam? Chyba nie bardzo, ale pięć dni w tygodniu na trasie dom-praca-dom czuję się, jak struś wystraszony na betonie. Jestem po prostu w szoku, a adrenalina rozgrzewa mnie od środka i świetnie chroni przed zimnem.

Podczas zimowej jazdy miejskiej spotkałem, jak dotąd, pięć typów świrów po jednym na każdy dzień tygodnia. Strzeżcie się ich!

Poniedziałek – Jednokomórkowy bandyta

Typowy przypadek. Spotkał się z nim na pewno każdy rowerzysta. Jedziesz ścieżką rowerową, a z ulicy osiedlowej wyjeżdża samochód. Kierowca nie uznaje ścieżki, jako części drogi, którą poruszają się piesi i rowery. Grunt, że spojrzał w lewo. Nie było żadnego auta, więc gaz do dechy i już mknie przed siebie. Zazwyczaj komórka w ręce i gadka szmatka. Jedna komórka w ręce i jedna szara komórka w głowie = wielkie niebezpieczeństwo.

Kiedy jakimś cudem taki bandyta zobaczy cię w ostatniej chwili, to nie zwolni, nie przepuści, ale pokazuje środkowy palec, gestykuluje i wyzywa. Nie trzeba być fachowcem od czytania z ruchu warg. Zazwyczaj pada: „Jesteś, kur..., poje...”. Standard.

Moja rada. W takiej sytuacji, drogi rowerzysto, masz dwa wyjścia. Jechać dalej i zapomnieć albo zapytać kierowcę dlaczego uważa, że to ty jesteś idiotą. Jeśli wybierasz opcję drugą, to ruszasz za jednokomórkowym bandytą i liczysz na to, że będzie musiał zatrzymać się na światłach. Przy odrobinie szczęścia podjeżdżasz do niego, pukasz w szybę, każesz otworzyć i wyjaśnić dlaczego wyzywa rowerzystę i łamie przepisy. Zazwyczaj kierowca jest w szoku, oczy wychodzą mu z orbit, robi się malutki, chowa głowę pod kierownicę i czeka z niepokojem na zielone światło. Trafił świr na świra i się wystraszył.

Nie ma co odpuszczać. Kierowcy chcą być panami sytuacji, bo chroni ich metal i szyba. Myślą, że jadą czołgami, a każdy rower to wróg po którym można przejechać bez konsekwencji. Z głupotą trzeba walczyć. To jest wojna na argumenty i o przetrwanie w miejskiej dżungli. Może da do myślenia...

Wtorek – Mamuśka z córką


Jadę ścieżką dla rowerów, która oddzielona jest od chodnika białą linią. Zasady są proste i czytelne. Przed sobą widzę kobietę idącą z dzieckiem. Matka spaceruje chodnikiem, ale dziecko idzie drogą dla rowerów. Wymijam, hamuję i mówię, że ryzykuje, bo ktoś dziecka nie zauważy, nie wyminie, uderzy i zabije. Zero reakcji. Odjeżdżam, oglądam się – sytuacja bez zmian, czyli spacerek na krawędzi głupoty trwa w najlepsze. Biała gruba linia nie daje do myślenia a głupi rowerzysta nie będzie przecież pouczał ludzi. Ręce mi opadły, ale tylko na chwilę, bo przecież muszę się trzymać kierownicy...

Środa – Pani z pieskiem i smycz śmierci

Jadę chodnikiem, bo są miejsca, gdzie nie mam odwagi wjechać na ulicę. Wiem, że łamię prawo, ale zdrowie ważniejsze. Widzę przed sobą panią spacerującą z psem. Zmniejszam prędkość do 5km/h. Kobieta idzie prawą stroną, a pies biega lewą stroną chodnika. Między nimi smycz wyciągnięta na całą szerokość chodnika. Pytam kulturalnie czy może zrobić trochę miejsca. Słyszę, że jestem cham i prostak, a miejsce roweru jest na ulicy. Jasne. Ja się zgadzam. Ale, czy miejsce psa jest na chodniku? I widzę, że sra na ten chodnik i szanowna pani nie sprząta po psie. Kto jest cham i prostak i kto powinien zapłacić większy mandat...?

Psy obowiązuje taka sama dyscyplina i reguły współżycia, jak ludzi.... :)


Taka smycz jest jak kij wsadzony w szprychy. Zastanawiam się czy najpierw sam bym się zabił, gdybym w nią wjechał czy jednak zdążyłbym zmilelić psa między szprychami? Obym nigdy się o tym nie przekonał...

Czwartek – Nic nie widzę, nic nie słyszę, bo w aplikacji jestem


A teraz przejaw największej głupoty i zagrożenia na trasie rowerowej. Jadę ścieżką rowerową. Naprzeciwko jedzie facet pod prąd. Prosto na mnie. Na uszach słuchawki zasłaniające pół głowy. Chłopak się relaksuje, jak Lewandowski przed meczem. W ręce trzyma komórkę i pisze jakiegoś SMSa albo inny komentarz na Fejsika. I to by był jego ostatni wpis w życiu gdybym nie zjechał na lewo. Krzyczałem, machałem rękami. Na próżno, bo debil nie widzi i nie słyszy. Facet zobaczył mnie gdy byłem metr od niego. Za późno. Przecież zajęty był, a aplikacja w komórce nie ostrzegła go przed zagrożeniem. Przez takich rowerzystów wszystkich traktuje się jak wariatów. I ciężko przekonać kierowców czy pieszych, że debilem jest jedynie co drugi na rowerze...


Piątek –Kamikadze atakują po ciemku

Pod koniec października po 17.00 jest tak ciemno, że nie wyobrażam sobie jazdy rowerem bez oświetlenia. Z tyłu mam lampkę, drugą z przodu i dodatkowo latarkę na kierownicy. Ale to nie jest standard. Ilu rowerzystów na dwudziestu na mojej trasie praca-dom ma jakiekolwiek oświetlenie? Dziesięciu! Połowa jedzie na przysłowiową pałę! Totalni kamikadze, których widzisz  w ostatniej chwili, kiedy może być już za późno. Jak ktoś chce się zabić, to powinien to zrobić w miejscu, gdzie nie zagraża innym. Taka lampka rowerowa to koszt 15 złotych. Powinni o tym dzieciom w szkołach mówić albo do nowego elementarza dodać hasło L jak lampka. 

Może jakaś kampania społeczna? Spotkania w zakładach pracy? 

Mam nadzieję, że tym tekstem choć jednemu debilowi na dwóch kółkach dam do myślenia. Nie liczę na więcej, bo nie poczuwam się do odpowiedzialności, aby przywieźć na kierownicy wszystkim kamikadze kaganek oświaty. 

Życzę ludziom bez wyobraźni, żeby zapaliła im się w głowie czerwona lampka ostrzegawcza. A później niech taka sama zabłyśnie pod rowerowym siodełkiem. 

Jest szansa i nadzieja, że wkrótce w tej sprawie zobaczymy światełko w tunelu...?

Tomasz Armuła