Podpis TAInej broni Sparty

Jakoś tak po cichu i po tajniacku do tego doszło, ale dobrze, że w ogóle tak się stało. A może tak ma być skoro to TAIna broń Sparty w walce o utrzymanie...?:-)

 

Zepsuta maszynka do produkcji nadziei


Kolarstwo jest sportem dość skomplikowanym, więc nie jest łatwo w krótkim czasie wytłumaczyć niuansów tej dyscypliny. Podobnie człowiek. Bo czy jest ktoś na świecie, kto zna wszystkie tajemnice organizmu ludzkiego? Jasne, że nie. Ale jest wielu specjalistów, lekarzy, trenerów, psychologów, którzy starają się poznać zjawiska rządzące człowiekiem. I jeśli do tego dorzucić człowieka o poplątanym życiu, w dodatku genialnego kolarza z USA, gdzie kolarstwo jest tak popularne, jak u nas baseball, to scenariusz na dobre kino mamy gotowy. Bo to taki nietypowy i chwytliwy medialny produkt. Ale film z Armstrongiem w roli głównej podchodzi niestety pod gatunek opery mydlanej i – jak pokazały ostatnie dni – nie kończy się wcale happy endem…
-->

Ja bym go zatytułował: Amerykanin w Paryżu. To taka fascynująca, powtarzająca się ciągle na nowo historia cudownie wyleczonego z choroby nowotworowej, seryjnego zwycięzcy Tour de France. Ten sam rytuał powtarzał się przez lata do znudzenia na końcu każdego Touru. Na Polach Elizejskich grają hymn amerykański. Lance Armstrong w żółtej koszulce zamyka oczy i kładzie rękę na sercu. Sylwetka Łuku Triumfalnego w tle dodatkowo wzmacnia symbolikę ceremonii. Wzruszające… Takie prawdziwe…
Ich troje: Basso, Armstrong, Ullrich. Wszyscy mają coś na sumieniu... (Fot. Internet)


Kiedy wstaje rano, mogę spojrzeć w lustro i powiedzieć: tak, jestem czysty. To wy musicie mi udowodnić, że tak nie jest.
Lance Armstrong, „Liberation”, 2001


Pierwsze zwycięstwo w 1999 roku to był cud, następne triumfy to już rutyna opętanego zawodowca, który tą samą nieposkromioną energią, którą zwyciężył raka, bezapelacyjnie pokonał swoich konkurentów – rozpływały się nad Amerykaninem media.

Fantastyczna zawziętość, dyscyplina i profesjonalizm, intensywność i precyzja z jakimi Armstrong przygotowuje się do każdego wyścigu, stanowią o jego dominacji w kolarskim peletonie – komentowały gazety na całym świecie. 

I tak przy wsparciu mediów Armstrong wyrósł na sportową ikonę, będącą czymś więcej niż sumą jego zwycięstw i rekordów. Gazety prześcigały się w wymyślaniu pochwał dla dominatora z USA. Maszyna do produkcji nadziei – pisał prestiżowy Sports illustrated nadając mu kilka lat temu tytuł Sportowca Roku. A wszystko za sprawą pacjentów oddziałów onkologicznych, którzy widzą w nim człowieka, który kiedyś – jak oni – poddać się musiał chemioterapii, a później na szczytach Alp i Pirenejów wygrywał najbardziej wyczerpujące, wysokogórskie etapy Tour de France. 

Stop! Wystarczy! To już nie jest aktualne! Ta maszyna do wygrywania i produkcji nadziei jest po prostu zepsuta. Bo Armstrong postanowił wystąpić w telewizji i przyznać się, że przez te wszystkie lata okłamywał miliony osób. Przeprosił też ludzi, którzy mówili prawdę o jego grzechach i tylko dlatego zostali przez niego pozwani, obrzuceni błotem. Armstrong przez lata wylewał wiadra słownych pomyj na każdego kto stanął mu na drodze, bo jak stwierdził przed kamerami – ma zły charakter. Wzruszyłem się. Prawie mu współczuję.
Armstrong okazał się oszustem. Podobnie jak inni. Bo wystarczy spojrzeć na podium TdF choćby w 2005 roku. Amerykanin nie jest jedynym kolarzem, który niszczy wizerunek swój i całej dyscypliny. Na tym obrazku nikt nie jest czysty. Na dopingu była przyłapana cała trójka. Ivan Basso i Jan Ullrich zostali zdyskwalifikowani w 2006 roku za udział w aferze dopingowej znanej jako Operacja Puerto.

Nie da się ukryć, że doping w sporcie wyczynowym jest prawdziwą tragedią. Szkodzi ideom rywalizacji i samym zawodnikom. I nie ma co mówić, że koksują się tylko kolarze. Ciężary, pływanie, boks, a nawet skoki narciarskie… Tak można wymieniać bez końca. Rozpowszechnienie dopingu jest znacznie większe, niż wynikałoby to z efektów kontroli antydopingowych i niestety wydaje się być takie w przyszłości.
Kolarstwo to ta dyscyplina sportu, która już chyba nie potrafi działać bez dopingu. Bo jak inaczej skomentować słowa Armstronga, że: Nie da się wygrać w Tour de France bez brania nielegalnych środków? Nie ma sensu podawać nazwisk tych, którzy wpadli. Łatwiej wymienić tych, którzy są czyści. Tylko po co skoro przyjeżdżają na metę w trzeciej albo czwartej dziesiątce i dla wielu osób są anonimowi?


Aby poradzić sobie z tym, ekipy muszą jasno stawiać sprawę etyki. Ktoś przekroczył granicę? Nie ma prawa drugiej szansy!
Lance Armstrong, „L’Equipe”, 2001


Tyle razy Was oszukałem... 9Fot. Internet)
Walka z dopingiem, mimo szumnych oświadczeń, nie przynosi oczekiwanych sukcesów. Jej prawdziwa skuteczność oznaczałaby pogorszenie wyników sportowych, co byłoby prawdziwym dramatem dla sportowego show biznesu, za którym stoją ogromne pieniądze i wpływy. Nie tylko zawodnicy są zainteresowani dopingiem, ale także działacze sportowi, trenerzy i sponsorzy. Presja jest duża. I widać skutki gołym okiem. Wystarczy spojrzeć na średnią prędkość z jaką pokonywany jest Tour de France. Ona wciąż wzrasta. Jak to wytłumaczyć skoro unowocześnienia rowerów i ulepszenie treningów są już jedynie kosmetyczne?

Jak wynika z oświadczeń wielu sportowców, składanych głównie po zakończeniu kariery, problem dopingu sięga niezwykle głęboko i jest starannie ukrywany. I nie jest to teoria spiskowa skoro mimo rozpowszechnienia nielegalnego wspomagania odsetek pozytywnych  wyników kontroli antydopingowej jest wciąż taki sam - około 2-3%.

O czym to świadczy? Sport wyczynowy, w tym niestety kolarstwo, jest chory. Szkoda, że wielu to stwierdzenie traktuje dosłownie i za wszelką cenę stara się go leczyć za pomocą leków i strzykawek.
Greg LeMond w 2001 roku powiedział w wywiadzie dla Sunday Times: Jeśli historia Lance’a Armstronga jest prawdziwa, byłby to największy come back w historii sportu. Jeśli ona nie jest prawdziwa, to jest to największe oszustwo.

Łudziłem się dwanaście lat, że to wielki powrót do życia i sportu wielkiego kolarza. A teraz nie mam nic do dodania poza tym co w cytacie wyżej napisane…
 

Tak było w Orbicie...

Dla tych co nie byli na meczu Śląsk-Anwil, a wciąż pytają jak było.
Super filmik promujący koszykówkę we Wrocławiu!

http://m.youtube.com/#/watch?v=kdAcNNkjbK4&desktop_uri=%2Fwatch%3Fv%3DkdAcNNkjbK4&gl=PL

 

O krok od sensacji...

Sport.pl o meczu, którym żył w tym tygodniu cały koszykarski Wrocław napisał:

Śląsk przegrał u siebie z Anwilem Włocławek 74:83 i pożegnał się z koszykarskim Pucharem Polski. Mimo to wrocławianom należą się wielkie słowa uznania, bo faworyzowanemu rywalowi ulegli dopiero w samej końcówce, a kompletowi widzów w hali Orbita zapewnili emocje jak za dawnych lat.
Cała Polska w cieniu Śląska... (Fot.T.Armuła)
Kiedy Śląsk prowadził przed ostatnią kwartą z Anwilem 60:56, wydawało się, że we Wrocławiu może dojść do czegoś na kształt koszykarskiego cudu. Za taki można by bowiem uznać zwycięstwo I-ligowca nad mocną drużyną z ekstraklasy. Ostatecznie jednak do sensacji nie doszło, bo włocławianie w końcówce spotkania okazali się o wiele skuteczniejsi od niżej notowanego rywala i zwyciężyli dziewięcioma punktami. Tuż przed ostatnią syreną ich zwycięstwo przypieczętował najlepszy strzelec drużyny Krzysztof Szubarga, który efektownie przełożył piłkę między nogami, a potem trafił nią do kosza. W Śląsku świetną partię rozegrał za to Paweł Kikowski - zdobywca 28 punktów. Rzucający obrońca tylko w pierwszej połowie rzucił 20 punktów. Na ten dorobek złożyło się aż pięć trójek.
---
Kibice Śląska dali z siebie wszystko. (Fot.T.Armuła)
Kolejki do wejścia jak za PRL. W hali komplet publiczności i doping jak na finałowym meczu play off o tytuł mistrzowski. Gdybym sam tego nie zobaczył, to bym nie uwierzył, że w środku tygodnia 3.000 kibiców wypełni halę Orbita, aby zobaczyć zmagania pierwszoligowego Śląska Wrocław z ekstraklasowym Anwilem Włocławek.

Ten tłum utwierdza mnie w przekonaniu, że Wrocław wciąż chce koszykówki na najwyższym poziomie. I wszystko jest na dobrej drodze, aby tak się stało. Awans do elity jest na wyciągnięcie ręki.
Wracamy do gry, a to oznacza tylko jedno: CAŁA POLSKA W CIENIU ŚLĄSKA!


 

Płać i płacz

Na forum spartanie.org pojawiła się informacja, że do tej pory sprzedano 60 karnetów na mecze Sparty na sezon 2013. Ciężko powiedzieć, czy jest to wiadomość prawdziwa, ale na pewno jest ona prawdopodobna.
Podwyższenie cen zwykłych biletów i nie do końca atrakcyjna cena karnetów to strzał w kolano. Ci którzy byli rok temu pierwszy raz na żużlu nie wrócą na Olimpijski. Za drogo, jak na walkę o utrzymanie. Skąd ta pewność? Bo nie trzeba być socjologiem, psychologiem i specjalistą od marketingu sportowego, aby na to wpaść. Wystarczy opinia tych, których zabrało się kiedyś na żużel:

Sam sobie idź- to odpowiedź smsowa 3 znajomych na moje pytanie czy pójdą na żużel za 30 złotych. A już prawie się wkręcili w speedway w minionym sezonie…

Sparta nie ma nawet zawodnika z cyklu GP. Woffindena oczywiście nie liczę, bo dostał dziką kartę tylko ze względu na swój paszport. Czemu zatem jest drożej skoro skład jest słabszy? Kibice oficjalnie nie wiedza. Żyją domysłami. Od tego powinien być rzecznik prasowy klubu, aby tłumaczyć posunięcia działaczy. Nam się nic nie mówi. Nam się podaje radosne informacje: PODAJEMY CENY BILETÓW NA SEZON 2013! I koniec. Płać, płacz i nie pytaj o nic. Ja czekam na sensowne argumenty dlaczego przez kolejny rok nie udało się znaleźć żadnego strategicznego sponsora i przez czyjąś nieudolność musimy płacić więcej.

Nowych fanów nie pozyskamy. Tyle w tym temacie...