(Komentarz między akcjami, czyli do poczytania w 24 sekundy)
To było ważne spotkanie dla obu stron, ponieważ
te waśnie kluby zamykały ligową tabelę i za wszelką cenę chciały udowodnić sobie i kibicom, że
stać je na coś więcej. A było dla kogo gryźć parkiet, bo Atlas Arenę odwiedziło
ponad dziewięć tysięcy kibiców! Rekordu frekwencji nie udało się pobić, ale
było blisko. Grunt, że ludzie nie zawiedli, działa marketing, reklama i nie
samą piłką nożną w Łodzi żyją.
Początek meczu nie zapowiadał wysokiego zwycięstwa Śląska,
ale goście nie ulegli presji, nie przestraszyli się rywala i jego szóstego
zawodnika na trybunach. Efekt był imponujący. 17-krotni mistrzowie Polski
szybko odrobili straty i zaczęli pogrążać rywala na jego własnym parkiecie.
Szkoda, że emocje skończyły się po drugiej kwarcie i zwycięzcę poznaliśmy tak szybko.
Obie drużyny reprezentują zbliżony poziom i raczej można było się spodziewać
walki do samego końca. Przez niemoc i bezradność gospodarzy ucierpiało
widowisko, ale zyskali rezerwowi Śląska, którzy ponownie ukradli bardziej
doświadczonym kolegom kilka dodatkowych minut na parkiecie w końcówce meczu.
Łódź kapitana Piotra Zycha nie okazała się skutecznym
niszczycielem wrocławian. Nie był to też U-Boat, który byłby w stanie
storpedować celnymi rzutami dobrze grający w defensywie Śląsk. ŁKS wypłynął
raczej w łupinie na ocean i spotkał go groźny wrocławski sztorm. A przez jego
konsekwencje łodzianie nie mogą chyba spać spokojnie i być pewni lepszego
jutra.
0 comments:
Prześlij komentarz