Słów kilka od kelnera Richardsona

Długo zbierałem się do napisania tekstu o tym co zobaczyłem na własne oczy trzynastego maja na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu, a później w telewizji w bezpośredniej relacji z derbów w Gorzowie.
Nie widziałem powodów, żeby się z tym spieszyć. Pomyślałem sobie, że czasami lepiej pewne rzeczy przemilczeć, przemyśleć, aby nie walnąć pod wpływem emocji głupoty, z której musiałbym się tłumaczyć. Jednak minęły prawie dwa tygodnie od tragicznej śmierci Lee Richardsona, a ja myślę to samo co w pechowy wieczór. Zdania na temat osób i wydarzeń nie zmieniłem, więc to co napisałem dzisiaj poniżej, napisałbym dokładnie tak samo 13. maja.





Mecz z Marmą Rzeszów miał być ciekawym i wyrównanym widowiskiem, jak rok temu. Wtedy we Wrocławiu padł remis i można było się spodziewać w niedzielę walki do końca. I faktycznie ta walka była, bo nikt nie odpuszczał. Na wyjściu z pierwszego łuku żużlowcy walczyli nie tylko między sobą, ale też z torem. Nosiło ich w tym miejscu, jak chciało. Mało kto kontrolował motocykl. Pecha miał tam Anglik w barwach Marmy, który załapał się do składu na ten mecz w ostatniej chwili. Zahaczył maszyną o koło rywala, nie opanował motocykla i uderzył z ogromnym impetem w dechy. Pech chciał, że było to już wyjście na prostą, więc banda była drewniana bez poduch powietrznych. Nie wyglądało to dobrze, ale nie robiło znowu jakiegoś wielkiego, tragicznego wrażenia. Nie takie rzeczy człowiek przez dwadzieścia lat na tym stadionie widział i chłopaki zawsze z tego wychodzili. Z większymi czy mniejszymi kontuzjami, ale zawsze. Bo ten tor śmiertelnego żniwa nigdy nie zebrał i nikomu do głowy nie przychodziły myśli, iż mogłoby tym razem być inaczej. Mecz rozgrywano dalej, a Richardson pojechał do szpitala. Normalna sprawa. Osłabiona Marma przegrywa, ale kibice coraz głośniej zaczynają mówić o stanie toru i dziwnych zawodach, jakich dawno we Wrocławiu nie było.

Wielu zawodników 13. maja pechowo kończyło
swoje biegi we Wrocławiu. (Fot. T.Armuła)
Dramat zaczął się po powrocie do domu. Media podają informację, że Lee Richardson nie żyje. Zmarł w szpitalu podczas operacji. Szok. Niedowierzanie. Przecież na torze był przytomny. Włączam TVP Sport. W Gorzowie jadą derby. Cegielski i Darżynkiewicz potwierdzają doniesienia z wrocławskiego szpitala. Obaj komentatorzy właściwie czekają na zakończenie transmisji, bo są pewni, że za chwilę sędzia Marek Wojaczek podejmie jedyną rozsądną decyzję i zakończy mecz. Nic z tych rzeczy. Żużlowcy jadą dalej. Później na tor wyjeżdżają tylko gospodarze, bo przecież wynik jest najważniejszy. To są derby. Święta wojna i dla wielu najważniejszy dzień w roku. Dziennikarze są w szoku. Dziękują za uwagę i milkną. W ten sposób okazują swój sprzeciw i niezadowolenie z tego, co się dzieje na torze. I słusznie. Tylko oni zareagowali po ludzku. Fonii brak, ale taśma się kręci. Jest wizja. Żenujące widowisko z udziałem obu lubuskich ekip dopiero się zaczyna.
Działacze drużyn przepychają się w budce telefonicznej i dyskutują z sędzią. Lecą przekleństwa i wyzwiska. Jedni wypominają drugim, że wiedzieli od pierwszego biegu o śmierci Richardsona, a i tak chcieli objechać zawody.
Kibice skandują: „Jedziemy!” Jedni opuszczają stadion, drudzy rzucają obelgi na rywali. Wszystko słychać, wszystko widać na żywo w telewizji. Patrzę na to i nie wierzę. Wstyd, żenada. Dobrze, że to sport niszowy. Niewiele osób to widzi. Może tak bardzo po świecie się nie rozniesie…
Wstyd mi za zachowanie sędziego, któremu zabrakło jaj i nie potrafił w tak tragicznej sytuacji podjąć konkretnej decyzji. Zostawił ją zawodnikom. A oni podobno powiedzieli, iż chcą jechać dalej. Pytam się po co? Co nimi kierowało? Adrenalina? Amok? Zwyczajna głupota? Wiele stracił u kibiców tego dnia Tomasz Gollob. Zamiast być wzorem i przykładem dla reszty kolegów i zakończyć ten spór, to stał w parkingu, przekrzykiwał się z innymi i kalkulował co robić dalej: „Kolejny bieg jedziemy na 0:0, później znowu, a później kończymy”. Kogo obchodzi wynik? Kto w tym momencie myślał o ściganiu? Każdy normalny kibic żużla był w tym czasie myślami gdzie indziej.

Prezes Dowhan biegnie do parkingu. przeklina i krzyczy, że mu Polska dzwoni i Falubaz ma już dalej nie jechać. Ohydna scenka, która świadczy tylko o tym, iż taką decyzję wymusiły na Dowhanie telefony a nie własne sumienie. Senator Dowhan ostatnio bardzo dba o swój wizerunek i boi się, że mógłby on ucierpieć. Zaraz po derbach napisał oświadczenie, które zaczął od słów: „W niedzielnym meczu derbowym w Gorzowie Wielkopolskim uczestniczyłem jako kibic, a nie polityk”. A ja się pytam kogo to obchodzi? To nie ma nic wspólnego z szacunkiem dla zmarłego. To zwyczajne i egoistyczne chronienie własnego wizerunku. W tej trudnej sytuacji pogubili się wszyscy. Kibice, sędzia, żużlowcy i działacze. Nie ma w tej tragedii świętych, choć każdy udaje anioła i przerzuca się oświadczeniami, które oskarżają rywali o całe zło tego świata.

Nigdy nie byłem wielkim fanem Lee. Byłem raczej jego kelnerem. Szczerze mówiąc w ogóle mi nie zapadły w pamięci jego starty we wrocławskich barwach. Pierwszy raz miałem okazję z nim porozmawiać w 2006 roku, gdy Włókniarz Częstochowa wygrał na Olimpijskim z Atlasem, ale to wrocławianie fetowali złoty medal DMP. Richardson wtedy nie błyszczał. Zdobył chyba dwa punkty. Nieważne zresztą. Później widywaliśmy się częściej, ponieważ połączyła nas jedna rzecz – lotnisko Stansted w Londynie było naszym drugim domem.
Przez trzy lata pracy na Stansted wpadłem tam na wielu żużlowców. Wiadoma sprawa. Przecież latają non stop między Polską, Anglią, Szwecją… Parzyłem kawę Ząbikowi, Skórnickiemu, Watt’owi, Kennet’owi, Harrisowi i Richardsonowi właśnie. Zawsze odkładałem dla nich świeże jedzenie, choć miałem obowiązek podać im stare, żeby się go pozbyć i zarobić. Niby trochę nie fair w stosunku do innych pasażerów, lecz w podrzędnej knajpie na lotnisku nie można grać fair play. Tu trzeba chronić znajome twarze i idoli przed niestrawnością.
Z każdym mogłem zamienić kilka słów. Ludzie raczej otwarci, sympatyczni. Lee też. Na początku byli nieco zaskoczeni, że ktoś ich rozpoznaje i pyta o ostatni mecz. Przecież na takim lotnisku są anonimowi, a w dodatku speedway na Wyspach to kompletna nisza. Jednak jak mówiłem, że jestem z Polski to przestawali się w ogóle dziwić. Dla mnie nie ma żużlowców anonimowych. Śledzę ten sport dwadzieścia lat i nie jestem w stanie obok zawodników przejść obojętnie. Nawet jak spacerują po terminalu w oczekiwaniu na samolot. To mały światek. Taka prawie rodzina. W moim rozumieniu 13. maja nie zginął jakiś facet w białym kasku. Stracił życie były mistrz świata juniorów, który wpadał na „małą czarną” i przyprowadzał kolegów, bo wiedział, gdzie zagada o żużlu i zje bezpiecznie. Tylko tyle. Ale dla mnie aż tyle.

Pamiętam jak kiedyś na Stansted podszedł do mnie kolega, który też jest fanem żużla, a na lotnisku zajmował się odprawą i ogólnie pojętym bezpieczeństwem. Powiedział mi, że właśnie miał okazję osłabić rywala jego drużyny, lecz nie zrobił tego. Co się okazało? Obsługiwał akurat Richardsona. Anglik leciał na mecz do Polski i musiał przewieźć jedyny dobry silnik na ligę Polską! Regulamin tego zabrania. Żadnych silników spalinowych na pokład Ryanaira wnieść nie można. Ale kumpel się złamał i dał Anglikowi naklejkę „sprzęt sportowy”. Tłumaczył mi: „Trochę nagiąłem przepisy. Przecież facet do pracy leci i ja jego sytuację rozumiem. Co prawda pojedzie przeciwko moim, ale to nie powód, żeby komuś pod górkę robić. Trzeba być człowiekiem. Jakbym miał w lustro spojrzeć, gdybym specjalnie pogrążył faceta, bo jeździ w innych barwach?”
Zwyczajne zrozumienie, szacunek i zachowanie fair play. Czasami zawodnika więcej dobrego może spotkać na lotnisku od obcych niż na stadionie od całej żużlowej braci. Bo w tym sporcie nie ma żadnych świętości. Ludzi nie stać nawet na chwilę zadumy, drobne gesty. Liczą się przecież tylko derby.
I to za wszelką cenę.

PS:

Następnego dnia dostaję SMS od kolegi: Richardson zdobył 6 punktów, ale to moja Polonia wygrała 48:42. Jestem podwójnie zadowolony:)
 

1 comments:

  1. Pierwszy raz tu jestem - ciekawa historia, fajnie sie czyta

    OdpowiedzUsuń