Wrocławski pakt o nieagresji

Przed laty starcie Anwilu ze Śląskiem uznawane było za mecz na szczycie, klasyk ekstraklasy i koszykarską "świętą wojnę". Ale to już historia. W pierwszym spotkaniu ligowym tych drużyn po kilku latach przerwy większych emocji nie było.
Kibice nie byli świadkami wielkiego sportowego wydarzenia, lecz nudnego widowiska, które trzymało w jako takim napięciu niespełna dwadzieścia minut. Anwil wygrał pewnie u siebie 84:70.





(Dobiegłeś dwutaktem do baneru REKLAMA)

Jeżeli chodzi o poziom sportowy, to obie drużyny dzieli spora przepaść i mało prawdopodobne było, że o wyniku końcowym zadecyduje ostatnia akcja. Anwil był faworytem i nie zawiódł, ale Śląsk w pierwszej połowie zaskoczył rywala, bo zagrał dobrze w obronie (niby stawiał strefę, ale niektórzy obrońcy biegali za rywalami) i nie dał przeciwnikom poszaleć pod samym koszem. Nie wiem, czy taka taktyka obronna ma jakaś konkretną nazwę w koszykówce, ale była efektowna i skuteczna. Dzięki niej najlepszy strzelec ligi Corsley Edwards przez całą pierwszą połowę nie zdobył nawet punktu.

Ale później w ekipie gości coś pękło. Śląsk zupełnie odpuścił końcówkę drugiej kwarty, a z każdą upływającą minutą było już tylko gorzej, bo nie wiadomo kiedy gospodarze odskoczyli na dwadzieścia punktów. Zabrakło we wrocławskiej ekipie zmiennika dla Roberta Skibniewskiego, który w tak ciężkich spotkaniach zmuszony jest grać prawie czterdzieści minut. Zdecydowanie za dużo. Zabrakło też punktów Vairogsa i na pewno większe oczekiwania były w stosunku do Calhouna.
Na szczęście wysoki poziom trzyma wrocławski center Aleksandar Mladenović (18pkt). Nie pomylił się ani razu przy rzucie z gry, a w ostatnich czterech meczach na trzydzieści prób za dwa punkty trafił dwadzieścia osiem!

Trener Rajkovic dał pograć wszystkim zawodnikom. Wstydu nie było, ale młodzi koszykarze Śląska wciąż popełniają szkolne błędy. Podobnie, jak w poprzednich meczach nie obserwują zegara 24 sekund. Brakuje podzielności uwagi. Nie może być tak, że na dwie sekundy do końca akcji piłka chodzi po obwodzie, a równo z syreną nie ma nawet próby rzutu. Beznadziejnym celownikiem popisał się Jakub Koelner, który mimo kilku prób nie trafił ani razu za trzy punkty. Słabą skuteczność nadrabiał walecznością i zaangażowaniem. Po prostu nie było dla niego piłek straconych.

Wrocławianie przegrali wysoko, bo w drugiej połowie zawalili grę w defensywie. Wykorzystał to Edwards i w krótkim czasie zdecydowanie poprawił niekorzystne statystyki z pierwszej części gry.

Żadnej "świętej wojny" na parkiecie we Włocławku nie było. Śląsk zna swoje miejsce w szeregu i działacze raczej zdają sobie sprawę, że bez wzmocnień nie mają szans w potyczce z najlepszymi armiami ligi nawet na własnym terenie. Taka jest rzeczywistość.
Śląsk przegrał bitwę, ale nie wybiera się na prawdziwą wojnę. Wrocławianie walczą raczej o przetrwanie i przed kolejnymi pojedynkami marzy im się pakt o nieagresji, a w ostateczności najniższy możliwy wymiar kary.
Bo doskonały strateg Rajković dobrze wie, że odkopywanie topora wojennego przez jego niedoświadczoną kompanię, to samobójstwo.
 

0 comments:

Prześlij komentarz